Prywatność, jaką znaliśmy do tej pory, jest w dzisiejszym świecie niemożliwa do utrzymania. Nadal wierzymy, że dane osobowe można a nawet trzeba chronić, otóż nie można, a czy trzeba?. Dlaczego tak dzielnie bronimy prawa do bycia anonimowym, skoro wg. Facebooka, dziennie uzupełniamy jego bazę danych o około 500 terabajtów informacji? Co ważniejsze, uzupełniamy dobrowolnie, mając świadomość tego, że "prywatność w sieci nie istnieje". Jednego nie jesteśmy jeszcze świadomi; nasze dane, oprócz ludzi, zaczynają też wykorzystywać urządzenia i nazywa się to: "Internet rzeczy" (ang. "Internet of Things").
"Internet rzeczy" to sieć połączeń pomiędzy przedmiotami i urządzeniami - "rzeczami" które nie tylko są wykorzystywane przez ludzi w charakterze mediów lub pośredników wymiany informacji, lecz także same zaczynają wchodzić ze sobą w relacje, coraz częściej niezależnie i poza ludzką kontrolą. Urządzenia "obdarzone" programami tzw. sztucznej inteligencji (czyli, upraszając, takie które potrafią same się uczyć) mogą wymieniać się zebranymi informacjami i przetwarzać je na poziomach zupełnie niedostępnych dla ludzkiej świadomości. Takie procesy są dzisiaj wykorzystywane bardzo często, np. niektóre programy potrafią rozpoznawać na zdjęciach nagość, tak aby chronić najmłodszych przed przypadkową pornografią. Ale te same programy są też w stanie rozpoznawać metadane zapisane w fotografiach i przypisywać wybrane zdjęcia to modeli aparatów, a nawet konkretnych urządzeń. Mówiąc krótko, współczesna technologia jest w stanie samodzielnie, bez ludzkiej ingerencji, przypisać do danego aparatu jego użytkownika, a następnie rozpoznać co znajduje się na fotografii. A teraz wyobraźmy sobie, że każdą zebraną informacją wymieniają się między sobą wszystkie urządzenia, które posiadamy.
"Internet rzeczy" spowoduje, że wszystko za chwilę będzie ze wszystkim połączone na różnych poziomach. Powstaną gigantyczne bazy danych o zachowaniach obiektów w czasie rzeczywistym. Każdy, kto ma telefon, kartę kredytową, inne urządzenia mobilne, będzie łatwy do zidentyfikowania. Musimy się przygotować na nową definicję prywatności. Trudno przewidzieć, co się teraz wydarzy. Jedno jest pewne, nie ma od tego odwrotu.
Czy to już koniec?
Dokładnie 8 marca opublikowaliśmy na tym blogu swój pierwszy post, zaczynał się słowami: "Niewątpliwie rozwój mediów to niepohamowany proces, w wyniku którego przybywa coraz to więcej sposobów dostarczania informacji". Minęły prawie 4 miesiące, a my jesteśmy coraz bardziej przekonani, że rozwój mediów nie tylko jest niepohamowany ale też sprawia wrażenie procesu rozpędzającego się. Może to zasługa rozwijającej się wiedzy, a może rzeczywiście żyjemy w czasach w których każdy nowy dzień przynosi nieoczekiwane zmiany.
Wszystkim, którzy poświęcili swój czas na śledzenie naszego bloga serdecznie dziękujemy, a mając świadomość, że "w Internecie nic nie ginie", mamy nadzieję iż ktoś kiedyś tutaj zaglądnie i zrozumie co znaczy słynne wyrażenie: "the Medium is the Message".
Pamiętajcie też o jednym:
A może jednak nie będzie tak źle?
niedziela, 14 czerwca 2015
Anonimowość w internecie nie istnieje.
Przeciętny użytkownik sieci jest po części świadomy bycia obserwowanym na różne sposoby, ale najczęściej nie zdaje sobie sprawy z tego, jak wiele danych na jego temat gromadzi się każdego dnia. Uwaga! Zagłębienie się w ten temat może prowadzić do regularnych lęków oraz długofalowych rozterek o charakterze egzystencjalnym. Bardzo chciałabym dysponować narzędziami uspokajającymi, ale w czasach, gdy nie można w pełni ufać publicznym koszom na śmierci nikt takowych nie posiada.
Tak, dwa lata temu w Wielkiej Brytanii firma Renew zamontowała śmietniki z ekranami oraz wbudowanym Wi-Fi. Co więcej, kilkanaście z nich posiadało funkcję śledzenia smartfonów znajdujących się w okolicy, które miały włączoną możliwość połączenia się z siecią bezprzewodową. Zyskiwano w ten sposób dane na temat trasy przebytej przez "wychwyconą osobę". Pomysł wzbudził wiele kontrowersji, a szef Renew - Kaveh Memari - tłumaczył go w następujący sposób:
To jest niczym strona internetowa, która mówi, jak wiele masz wizyt i jak wielu jest powtarzających się odwiedzających, ale nie możemy powiedzieć kto (ją odwiedza) lub cokolwiek osobistego o jakimkolwiek odwiedzającym stronę (...) nie zbieramy żadnych osobistych szczegółów.
Tego typu kontrargumenty są często używane w celu uspokojenia wzburzonej opinii społecznej przez firmy zajmujące się pozyskiwaniem danych. Na podobnej zasadzie tłumaczone jest zastosowanie ciasteczek (ang. cookies). To właśnie dzięki nim użytkownicy sieci nie muszą na przykład za każdym razem wpisywać loginów bądź haseł, zapamiętywać historii odwiedzanych stron lub dostosowywać wyglądu przeglądanych witryn do własnych preferencji. Z preferencjami wiążą się rekomendacje - począwszy od tych niewinnych np. polecających podobne do obejrzanych filmy, a skończywszy na starannym doborze reklam produktów na podstawie wcześniejszych zachowań.
Nowa polityka związana z ciasteczkami (weszła w życie w 2013 roku) zobowiązuje nowo odwiedzane witryny do poinformowania o ich obecności i poproszenia internaty o zaakceptowania ich obecności. Po uzyskaniu zgody właściciel ma prawo... no właśnie do czego? Bezrefleksyjne akceptowanie wszelakich regulaminów, byle jak najszybciej zamknąć wyskakujące okienka, odziera użytkowników z prywatności. W teorii ciasteczka mają być źródłem informacji na temat sposobu użytkowania konkretnych stron tak, by możliwie jak najlepiej dopasować je do odbiorców. Dane są także wykorzystywane do tworzenia anonimowych statystyk. Podkreśla się, że nie łączy się ich w żaden sposób danymi osobowymi uzyskiwanymi np. w trakcie zakładania kont. Sceptycy zwracają jednak uwagę na brak domyślnego szyfrowania ciasteczkowych danych oraz dysonans wynikający z faktu, że dostarczane darmowo od milionów osób informacje mnożą zyski potężnych korporacji.
Co wiedzą o nas reklamodawcy?
Łatwiej byłoby odpowiedzieć skupiając się na rzeczach, które pozostają w sferze prywatności, ponieważ internauci dzień po dniu dostarczają za pośrednictwem najróżniejszych stron wszelkie dane na temat swojego życia. Pierwszym, najbardziej oczywistym i "danochłonnym" przykładem będą oczywiście portale społecznościowe z Facebookiem na czele. W ubiegłym roku Washington Post opublikował artykuł, w którym napisano, że gdyby Facebook był krajem to jego "populacja" niemalże dorównywałaby najbardziej zaludnionemu państwu świata - Chinom. Gwoli ścisłości, Chińska Republika Ludowa liczy ponad 1,3 mld mieszkańców.
Im bardziej skrupulatny użytkownik Facebooka, tym więcej danych udostępnia. Od imienia i nazwiska, przez datę i miejsce urodzenia, dane kontaktowe, zdjęcia, ścieżkę edukacyjną bądź historię zawodową po aktywną usługę lokalizacji. Co więcej, większość z tych informacji jest najczęściej udostępniania publicznie - nawet dla osób spoza grona znajomych oraz ich znajomych. Kluczowymi pułapkami w przypadku tego portalu społecznościowego wydają się być dane dotyczące lokalizacji i chat (wypierający rozmowy prowadzone osobiście, telefonicznie, czy mailowo), obie zazwyczaj marginalizowane przez użytkowników. A to za ich pomocą tworzymy mapę odwiedzanych miejsc oraz udostępniamy najcenniejsze informacje tzw. dane osobowe wrażliwe (poglądy polityczne, preferencje seksualne, stan zdrowia itd.).
Po co masowo zbiera się dane na temat internautów?
Odsuńmy na bok wszelkie postapokaliptyczne wizje zakładające próby przejęcia władzy nad światem, wojny między kontynentami, a w ostateczności koniec świata. Wiedza na temat zachowań w sieci jest potrzebna do:
lepszego pozycjonowania reklam, wytwarzania sztucznych potrzeb konsumenckich, a następnie zaspokajania ich
coraz dalej posuniętej personalizacji sieci, czyli tworzenia wokół użytkowników information loop, wyprzedzając w ten sposób i spełniając oczekiwania względem przeglądanych stron, wyszukiwania danych oraz podporządkowując internet pod określony światopogląd
Subiektywizacja pod płaszczykiem wolności słowa, rynku, czy demokracji to nic innego, jak manipulacja. Manipulacja, której każdy obecny w sieci podlega niemal bez przerwy. Warto więc kształtować siebie oraz swoje decyzje zakupowe, będąc świadomym iluzorycznej anonimowości.
Zawsze chcemy być przygotowani na każdą sytuację. Myślimy co dzień, co musimy zabrać, czego będziemy potrzebować, z czego skorzystamy. Mnogość przedmiotów, do których stale się przywiązujemy i z których korzystamy na co dzień w domach, biurach, na wakacjach czy w pracy, może przyprawić zwykłego użytkownika o zawrót głowy. Technologia cały czas się rozwija, więc i przybywa urządzeń, które musimy organizować i uczyć się nimi posługiwać. Jak więc lepiej gospodarować środkami, które na owe urządzenia wydajemy i przestrzenią, którą zajmują?
Z pomocą przychodzą człowiekowi urządzenia konwergentne, a więc takie, które łączą w sobie funkcje różnych maszyn, robiąc wszystko naraz. W miejscach, gdzie minimalizacja nie ma sensu (biura, warsztaty) najlepiej sprawdzają się właśnie takie urządzenia, które stanowią swoiste centrum i perfekcyjne wyważenie potrzeb wszystkich użytkowników. Dla przykładu, kserokopiarka łączy w jednym miejscu nowoczesna drukarkę, kolorowe ksero i skaner. Jako maszyna wielofunkcyjna, sprawi się o wiele lepiej - wszystko można załatwić w jednym miejscu bez uruchamiania 3 osobnych urządzeń.
Proces jednolicenia narzędzi zaczął się od scyzoryków. Najprostsze wersje tych urządzeń (z ang. pocket knife) pochodzą jeszcze z czasów Cesarstwa Rzymskiego, jednakże nie były one stricte wielofunkcyjne. Te zaczęto produkować w Szwajcarii (dobrze znana marka Victorinox) dla armii. Żołnierze (m.in. II WŚ) potrzebowali wielu poręcznych narzędzi, które łatwo przewozić. Taka potrzeba zaowocowała swoistym cudem inżynieryjnym, jakimi są dzisiejsze scyzoryki. Noże, nożyczki, śrubokręty, długopis, piła do metalu, pilnik...to wszystko w małym i poręcznym narzędziu, które łatwo przenieść i używać.
Ale przeciętny posiadacz scyzoryka i tak posiada w domu osobną parę nożyczek czy też śrubokręty. Tak samo posiadacz high-endowego smartfona z szybkim procesorem posiada w domu komputer, aparat, router Wi-fi, konsolę do gier, a może nawet i telefon stacjonarny. Urządzenia konwergentne postrzegamy w pewnym sensie jako zminiaturyzowane wersje znanych nam przyrządów i nie uznajemy ich funkcji jako pełnych. Dodatkowo, nie uznajemy je za nie tyle wybrakowane, co mające formę ciekawe gadżetu, którym można poradzić sobie z najprostszymi czynnościami. Smartfonem zrobimy zdjęcia na koncercie, wykadrujemy je i wrzucimy na Facebooka, ale nie przeprowadzimy sesji fotograficznej, która wymaga dobrego aparatu, porządnej obróbki i mocnego komputera. Można więc dojść do prostego wniosku, że pomimo bycia interesujacym gadżetem, urządzenia konwergentne robią naraz wszystko i nic.
Gdzie więc udadzą się producenci w następnych dekadach? Dobrym zobrazowaniem takich urządzeń może być uroczy i nieśmiertelny bohater sagi Star Wars - R2D2. Ten mały robot, który w zasadzie jest cylindrem z dwoma kołami wielokrotnie ratował w czarnej godzinie inne postaci filmu. Podłączy się do drzwi na Gwieździe Śmierci, wyświetli hologram, zespawa zerwane układy w statku kosmicznym. Warto też dodać, że model takiego robota jest w świecie Star Wars bardzo popularny. Pełni wiele funkcji, jest mobilny i wszechobecny.
Innym świetnym przykładem jest główny bohater kreskówki “Inspektor Gadżet”, który, jako cyborg, dosłownie ma w sobie wszystkie funkcje i wykorzystuje je w swoich śledztwach. Tak jak R2D2 i szereg innych robotów z filmów sci-fi jest przykładem na wykorzystywanie AI do pomagania człowiekowi w wymiarze mechanicznym, łącząc robota z androidem.
Urządzenia konwergentne to już nie tylko smartfony czy scyzoryki. W MP3 znajdziemy proste gry czy obsługę kanałów RSS. Telewizor połączymy z Internetem. Na PlayStation 3 możemy obejrzeć filmy na Blu-rayu i skorzystać z przeglądarki internetowej. Przykładów nakładania się funkcji jest bez liku, co jedynie może zaostrzać ciekawość na to, jak daleko posuną się producenci by urozmaicać swoje produkty.
W dobie nowoczesnych technologii, stale rozwijających się wszelkiego rodzaju urządzeń i sprzętów codziennego użytku, idea buntu maszyn, rodem z hollywoodzkiego filmu, staje się coraz to bardziej prawdopodobna z roku na rok. W ostatnim wpisie zagłębialiśmy się w to w jakim stopniu obecna technologia i możliwości człowieka są w stanie przyczynić się do stworzenia tzw. AI (eng. Artificial Intelligence, pol. "sztucznej inteligencji"). Jednak co jeśli czekając na w pełni świadomego robota zapomnieliśmy, że każda opowieść o ulepszonych maszynach zaczyna się nie od stworzenia nowego życia, a od ulepszenia tego, które już mamy? Co jeśli stworzenia określane mianem "cyborgów" w literaturze science-fiction żyją już wśród nas?
Ideologia transhumanistyczna zakładająca przezwyciężanie słabości ludzkiej natury poprzez użycie nauki i technologii, znajduje coraz większą liczbę popleczników. Jego definicję stworzył brytyjski filozof i futurolog, Max More:
Transhumanizm to klasa filozofii, które próbują kierować nas w stronę kondycji postludzkiej. Transhumanizm dzieli wiele elementów z humanizmem – przede wszystkim szacunek dla rozumu i nauki, nacisk na postęp i docenianie roli człowieczeństwa (czy transczłowieczeństwa) w życiu. Transhumanizm różni się od humanizmu przez przyzwolenie (a nawet oczekiwanie) na radykalne zmiany w naszej naturze i dostępnych nam możliwościach oferowanych przez różne nauki i technologie.
W myśl tej filozofii, tworzenie cyborgów, czyli połączenia człowieka i maszyny, jest naszą powinnością. Zadziwić może jednak fakt, iż wszelkiego rodzaju implanty, czy to rozruszniki serca, czy aparaty słuchowe, po nowoczesne protezy, w połączeniu z ludzkim ciałem tworzą książkowy przykład cyborgów.
Jak Neil Harbisson, malarz cierpiący na ślepotę barw, który dzięki urządzeniu stworzonym przez Cyborg Foundation, słyszy kolory. Urządzenie Eyeborg przetwarza dane obrazy, na odpowiadające im dźwięki, umożliwiając właścicielowi rozpoznawanie, aż 360 różnych barw. Neil Harbisson poszedł jednak o krok dalej i zapragnał, aby Eyeborg zaczął być uważany za część jego ciała. Postulat poparty opiniami jego lekarzy został zatwierdzony, co doprowadziło do zmiany zdjęcia paszportowego na wersję z urządzeniem na głowie.
Cyborg?
A także Jesse Sullivan, właściciel dwóch bionicznych rąk, które działają jak w pełni sprawne ręce. Po wypadku, który doprowadził do amputacji obydwu górnych kończyn, lekarze z Instytutu Rehabilitacji w Chicago założyli Sullivanowi sztuczny bark z rękami, które umożliwiają mu zginanie, chwytanie, a nawet czucie, podobnie jak Lukowi Skywalkerowi.
Cyborg?
Najbardziej ciekawym przypadkiem jest jednak dokonanie profesora cybernetyki Kevina Warwicka, który wszczepił we własne ciało implant pozwalający mu sterować maszynami. Dzięki niemu Warwick był w stanie poruszać elektroniczną ręką w Wielkiej Brytanii, będąc w Nowym Yorku.
Cyborg?
Przynajmniej z ostatnim przykładem chyba
musimy się zgodzić. Rodzą się jednak pytania, ile czasu zajmie nam stworzenie
pełnego skafandru podtrzymującego funkcje życiowe i czy sprawi to, że nasze
codzienne życie będzie się prezentowało, jak w "Gwiezdnych Wojnach", "Robocopie",
"Terminatorze", czy "Iron Manie"?
Są również tacy, którzy stoją w opozycji do tego rodzaju zabiegów i usilnie starają się przekonać nas o zagrożeniu jakie niesie ingerencja w naturę. Czy mamy prawo do samoudoskonalenia, skoro naura chciała abyśmy byli zależni od środowiska, narażeni na wszelkiego rodzaju schorzenia i choroby, a także zależni od upływającego czasu? Na razie nie jesteśmy w stanie przewidzieć jak wpłynie nasza technologia na przyszłość ludzkości. Zwolennicy transhumanizmu wierzą, że cyborgizacja jest jedynie kolejnym etapem ewolucji, tyle że tym razem zależnej od nas - od rozumu i umiejętności człowieka, a w przyszłośći obok homo sapiens sapiens będą żyć homo sapiens transhumans. Wydaję mi się, że dla każdego taka wizja może i zdawać się przerażająca, a cyborgizacja jedynie gwałtem na naturze, jednak powiedzmy sobie szczerze kto z nas nie chciałby być Tonym Starkiem?
Autor: Maja Radwańska
niedziela, 10 maja 2015
W tym roku japońska firma Softabank rozpoczęła oficjalną sprzedaż pierwszych humanoidalnych robotów. Ładne, białe, wielkookie urządzenie nazywa się Pepper i potrafi wykonywać proste czynności domowe, a także nawiązać interakcję z człowiekiem: przeprowadzić rozmowę, odczytać prawidłowo mimikę rozmówcy i odpowiedzieć na jego nastrój. Sympatycznego robota może kupić sobie każdy, komu na przykład brakuje towarzystwa, a nie brakuje dwóch tysięcy dolarów w portfelu. Twórcy Peppera liczą jednak, że na razie trafi on przede wszystkim pod strzechy programistów i inżynierów, niezwiązanych z Softbankiem, którzy pomogą współtworzyć robota i zaoferują pomysły na jego dalszy rozwój. Przecież zabawa dopiero się zaczyna.
Zapewne fanom „Gwiezdnych wojen” przeszedł po plecach dreszcz podniecenia. Kto z nas nie czeka, by mieć wreszcie we własnym domu małego przyjaznego R2D2?!. Jednak komentarze zamieszczone pod doniesieniem o japońskim robocie pokazują, że opinie są mocno podzielone. „To przerażające!”, „Jak zawsze zaczyna się niewinnie...” - wieszczą złowróżbnie niechętni Pepperowi internauci. To jasne, że tego typu wynalazki budzą – poza zaciekawieniem – masę pytań, również tych natury etycznej. Do czego mają służyć humanoidalne maszyny? Do jakiego stopnia są w stanie zastąpić człowieka? Jaka będzie ich rola w przyszłości?
Trzeba zaznaczyć, że kreacja nowego „sztucznego życia” nie jest wcale wymysłem technologicznego rozwoju XXI wieku. Temat twórcy i powołanej przez niego do życia istoty fascynował ludzi niemalże „od zarania dziejów”, czego dowodem są jego liczne ślady w naszej kulturze. Chrześcijanie wierzą, że już pierwszy przedstawiciel rodu ludzkiego został przez Boga stworzony na swoje podobieństwo. Starożytni Grecy mieli natomiast swojego Prometeusza – to on ulepił z gliny pierwszego człowieka i tchnął w niego życie. Nie wychodząc poza mitologię: znana jest historia Pigmaliona, który nie mógł znaleźć dla siebie idealnej kobiety, więc postanowił ją sobie wyrzeźbić i zakochał się dopiero w swoim własnym dziele. A czy zastanawialiście się kiedyś nad niewinną zabawką jaką jest lalka? W czasie dziecięcej zabawy nadawaliśmy naszym lalkom, pacynkom czy marionetkom życie, a one dawały sobą sterować. Przykłady sztucznie ożywionych istot obecne są też w naszej literaturze. Potwór doktora Frankensteina. Golem. Pinokio. Złośliwy Alojzy, który doprowadził do zniszczenia Akademii Pana Kleksa (czy ktoś jeszcze pamięta tę straszną historię?).
I wreszcie kino! Rozwój technik filmowych w połączeniu z fascynująco szybkim postępem technologicznym w ogóle, zaowocował wysypem dzieł science fiction. Fantazja twórców nie ma końca, a zastępy robotów, androidów i cyborgów przewijają się przez nasze ekrany od lat. W lepszym lub gorszym wydaniu, dzieła te znajdują niezmiennie liczne grono oddanych fanów.
Harrison Ford w ostatecznym starciu z androidem, przeżyjmy to jeszcze raz!
Jak widać, w naszej kulturze odnajdziemy szerokie spektrum wykreowanych przez człowieka istot. Większość z nich stworzona została, by służyć swoim twórcom, pomagać, zastępować im drugą osobę, dostarczać rozrywki, wykonywać dla nich trudne, niewygodne, czasem nawet okrutne zadania. Sztuczni ludzie czy roboty są im poddańczo wierne i całkowicie od nich zależne. W relacji „pan i jego sługa” tak to jednak czasem bywa, że poddany buntuje się i wchodzi na miejsce swego władcy. Typowy kolonizatorski lęk przed odwróceniem roli jest charakterystyczny dla kultur Zachodu i to właśnie ten lęk kieruje wspomnianymi wcześniej internautami krytykującymi japońskiego Peppera. Co jeśli stworzone przez nas maszyny obrócą się kiedyś przeciwko nam? Co jeśli wymkną nam się spod kontroli?
No dobrze, ale to przecież tylko gdybanie. Spokojnie, przecież na razie żaden cudowny R2D2 nie drepcze po moim mieszkaniu. Z drugiej strony hasła „służenie ludziom”, „ułatwianie życia”, „dostarczanie rozrywki”, „zastępowanie podczas trudnej pracy” brzmią dziwnie znajomo. Czy nie po to właśnie kupuję tyle magicznego elektronicznego sprzętu? Czy nie do tego służy mi laptop? I smartfon? I blender? Ale przecież nie będę bać się własnego blendera! Porównywanie tych obecnych dziś w każdym domu cudów techniki do sztucznych istot, mogących kiedyś zapanować nad własnym twórcą, wydaje się przesadą... A może niesłusznie? Tyle się dziś mówi, że zajęci wszechobecną technologią i wirtualnym światem, przestajemy zauważać siebie nawzajem. Siedzący przy jednym stoliku w restauracji ludzie, a każdy wpatrzony w ekran własnego telefonu – to obraz, który powoli przestaje nas dziwić. Dwa lata temu ogromne dyskusje wzbudził film Spike'a Jonza „Her”, w którym bohater nawiązuje miłosną relację z system operacyjnym. Rodzą się liczne pytania: czy maszyny będą kiedyś w stanie zastąpić relacje międzyludzkie? A może ten proces już zachodzi? Czy nasze uzależnienie od technologii jest symptomem tego, że zaczyna ona nami sterować?
Jeśli ktoś ma ochotę podejmować te ponure kwestie w piękny majowy wieczór, serdecznie polecam wywiad z prof. Ebenem Moglenem pt. „Uwięzieni w Maszynie”. Bardzo ciekawe rozważania o tym, jak wszechobecna Maszyna („nasze telefony, komputery, karty, terminale, kamery dokoła, Internet i sieci komórkowe, oprogramowanie, satelity, światłowody, serwery, ci, którzy ich używają”) obserwuje nas i kreuje nasze zachowania. Przeczytajcie, a potem najlepiej wyłączcie komputer.
W dzisiejszych czasach technologia zaskakuje nas coraz to nowszymi udoskonaleniami sprzętów codziennego użytku. Często nie zdążymy jeszcze do końca poznać wszystkich funkcji obsługiwanego przez nas urządzenia, a już okazuje się, że dalsze nasze próby są bezcelowe, ponieważ w sklepach dostępy jest następca naszego „supernowoczesnego” gadżetu. Z kolei ten obecnie przez nas używany mógłby spokojnie zdobić muzealne wystawy. Przodownicy sprzętu elektronicznego prześcigają się w udoskonalaniu swoich wytworów, a my zafascynowani lawiną nowinek pragniemy ich jak najszybciej wypróbować, równocześnie odstawiając już nic nie znaczącego poprzednika do szuflady. Właśnie! I tu rodzi się problem.
Dosyć szybko okazuje się że ów szuflada jednak nie jest bezdenna, a składowane tam stare kasety wideo, telefony, myszki komputerowe, klawiatury i tym podobny sprzęt trzeba jakoś zutylizować (poza tymi kasetami z nagraniami z naszego dzieciństwa, gdzie biegamy z wiaderkiem na głowie; te należy zostawić - dla potomnych).
E-waste – tak język angielski pięknie opisuje to zjawisko. Chodzi ni mniej, ni więcej o problem pozbywania się starego sprzętu elektronicznego. Jeżeli dane urządzenie nadaje się do ponownego użytku, ponownej sprzedaży albo do recyklingu to opisuje się je właśnie tym terminem.
Ponieważ niektóre elementy urządzeń tego typu, jak na przykład lampy kineskopowe, zawierają ołów, kadm czy beryl to proces ich utylizacji musi być przeprowadzany w odpowiednich warunkach, gdyż w przeciwnym razie styczność z tymi pierwiastkami jest niebezpieczna dla ludzkiego zdrowia. Jednakże ze względu na wysokie koszty takiego recyklingu rozwiązywane jest to w sposób jak najbardziej minimalizujący wydatki, czyli cały sprzęt wysyłany jest do krajów trzeciego świata, gdzie tania siła robocza rozprawia się z nim nie dbając o jakiekolwiek środki ostrożności. Nigeria, Chiny czy Indie to miejsca największych elektro-wysypisk. Z uwagi na to, że urządzenia takie jak telefony komórkowe zawierają również śladowe ilości złota lub srebra to odzyskiwanie tych surowców zachęca pracowników do zajmowania się tego typu pracą.
Niestety ten problem dotyczy także Polski. W 2010 roku służba celna zatrzymała transport elektrycznych odpadów które miały zostać wywiezione do Tanzanii, Gabonu, Pakistanu i Chin. Ekolodzy apelują – odzyskujmy zużyty przez nas sprzęt w Polsce!
Kwestia elektronicznych śmieci jest stosunkowo nowym problemem, jednak zwiększającym swoją skale z roku na rok. Mimo wszystko cały czas jest to zjawisko, o którym nie mówi się wiele. Przykładem może być brak profesjonalnych kampanii reklamowych promujących poprawne obchodzenie się ze sprzętem elektronicznym, który już nam się znudził, bądź nie nadaje się do użytku. Jedyne filmiki, na jakie można natknąć się w sieci, to amatorskie nagrania nie przekraczające nawet liczby 1000 wyświetleń. W związku z taką sytuacją niektórzy artyści postanowili przedstawić światu ogrom pozostałości elektronicznych za pomocą swoich oryginalnych prac. Jest to alternatywna forma gospodarowania odpadami tego typu, która oczywiści nie byłaby skuteczna na większą skalę, ale stara się nam pokazać z czym mamy do czynienia. Praca autorstwa Sary Frost może być tego bardzo dobrym przykładem:
Noah Scalin podobnie podszedł do
tematu:
Odpadki
elektroniczne to z pewnością jeden z najbardziej aktualnych problemów, który w
coraz większym stopniu dotyka naszą planetę. Prędkość produkowania nowego
sprzętu jest stanowczo za szybka w stosunku do pozbywania się tego już
nieużywanego. A jak my możemy przyczynić się do polepszenia tej sytuacji? Myślę,
że czas najwyższy się tym zainteresować...
Telewizja
wyrobiła na przestrzeni dekad całkiem pokaźny zestaw znaczeń słowa
"widowisko". Pierwsze - towarzyszące jej, gdy jeszcze raczkowała -
czyli wspólne spędzanie czasu z rodziną mające formę "czasu
świętego", wyznaczyło jej walory socjalizujące. Następne, związane jest
już nie tyle z tym "gdzie i z kim" się ogląda, ale "co" się
ogląda, poprzez raptownie urozmaicanie gamy programów.Telewizja, podobnie jak w przypadku najmniejszych komórek
społeczeństwa, nadaje też ogółowi poczucie wspólnoty poprzez światowe
wydarzenia np. Olimpiada lub Mundial, przenosząc
atmosferę stadionów do domostw i małych miasteczek. Emisja filmów w
piątkowych ramówkach czy w święta podniosła znaczenie telewizji niemal do
poziomu seansu kinowego. Słowem, zawsze starała być dla widza wymarzonym
widowiskiem, spełniając dla niego różne role.
Jednakże najpopularniejszym typem widowiska, z którym kojarzymy telewizję, to serie. Serie
programów kulinarnych, o modzie, seriale czy nawet codzienne wiadomości przyciągają uwagę i przyzwyczajają do siebie odbiorców. Stają się codziennym elementy
życia, popkultury. Ich funkcję są różnorodne: informacyjne, hobbistyczne, rozrywkowe. Dziesiątki talk show, reality show, talent show angażują na różnych płaszczyznach: kibicujemy temu konkretnemu uczestnikowi w "You can dance", chcemy znać ciąg dalszy losów bohaterów "The Walking Dead", jesteśmy ciekawi nowych osobowości w "Mam Talent".
Wydawać
by się mogło, że w takiej formie przekazowi telewizyjnemu będzie dobrze, bo
po prostu spełnia on swoją rolę. Z takiego porządku rzeczy postanowił
zrezygnować odłam zwany quality TV. W założeniu prezentuje lepszą jakość formy i treści przekazu, wiec najłatwiej
utożsamić taką dziedzinę z kablówką. Dodatkowe kanały oferują ekskluzywne
seriale, emisję wszystkich meczów lig zagranicznych, filmowe hity
dostępne w domu krótko po premierze kinowej, a to wszystko w krystalicznej
jakości HD. Polityka "więcej i lepiej", za która rzecz jasna należy słono zapłacić, nie jest w tym przypadku strzałem kulą w płot, bo
nierzadko owocuje ona faktycznie interesującym i "wysublimowanym"
produktem.
Przykładów
seriali, które są ekskluzywnym dobrem, jest
bez liku. Wzystkie mają jeden wspólny mianownik: uczynienie swojego wytworu
jak najbardziej atrakcyjnym i ambitnym. Posłużmy się ostatnio powstałym
serialem "The Knick" wyprodukowanym dla amerykańskiego kanału Cinemax, będącego
własnością HBO.
"The
Knick" przenosi widza do Nowego Jorku początku XX wieku, okresu odkryć i wynalazków, zaś dla USA
- czasu napływu imigrantów. Jego fabuła skupia się wokół jednego z działających
tam szpitali. Główny bohater, Dr. Tahckery, to lekarz ordynator tytułowego
Knicka i uzależniony od kokainy pionier nowoczesnej medycyny, kreowany na
szaleńczego geniusza. Reszta postaci to zbiór osobistości z różnych klas i grup
społecznych, wchodzących ze sobą w różne relacje. Brzmi znajomo?
Co więc
czyni go wyjątkowym? Oczywiście kwestie techniczne i treść. Całość
wyreżyserował Steven Soderbergh, który na koncie ma filmy takie jak: "Contagion",
"Panaceum", "Solaris" czy "Ocean's Eleven". W rolę owego lekarza-geniusza wciela się Clive
Owen, a o oprawę muzyczną zadbał Cliff Martinez - minimalistyczny kompozytor
znany ze współpracy z Nicholasem Windingiem Refnem i właśnie Soderberghiem. Scenografia i wielość naturalistycznych detali w kolejnych
operacjach zachwycaja dokładnością oddania realiów, natomiast sama fabuła nie kojarzy się z typowym telewizyjnym serialem opartym na płytkich
postaciach, fabularnych kliszach i słabych cliffhangerach. Jest bardzo
stonowana, skupia się na rozwoju interesujących postaci, nie jest ugładzona i nie stara się uszczęśliwiać widza na siłę. Chłodne, kliniczne i jasne obrazy,
które pokazuje Soderbergh nie ustępują niczym pełnoprawnym filmowym produkcjom.
Kadry z serialu "The Knick"
Dlaczego
więc powstał serial, który jakością mógłby zawstydzic
niemałą grupę kinowych produkcji? Pomimo anagżującej atmosfery, oglądanie 10
sennych odcinków może męczyć lub paradoksalnie nie sprawiać żadnej
przyjemności, a - jak wspominaliśmy na blogu przed paroma tygodniami - o tę przyjemność
właśnie chodzi. Produkcje takie jak "The Knick, "Gra o tron", "Rodzina Borgiów",
"Breaking Bad" czy "Sherlock" starają się ulepszyć telewizję, pozwalając na nią
spojrzeć z perspektywy innej niż wieczorne wiadomości i "Kevin sam w
domu" (emitowanego w KAŻDE święta Bożego Narodzenia). Sam fakt chęci producentów do urozmaicenia ramówki i wyciągania ręki do innego widza bez waloryzacji swoich tworów,
świadczy, że telewizja, jako medium, dalej się rozwija i stara się sprostać
kolejnym wymogom społeczeństwa.
Quality
TV to także pośrednio element popkultury - choćby dzięki szalonej oglądalności produkcji
HBO. Najnowszą z nich jest bijąca wszelkie rekordy "Gry o tron" z obsadą pełną hollywoodzkich gwiazd,
wspaniałym uniwersum i muzyką od ucznia sławnego Hansa Zimmera - Ramina
Djawadiego. Wydawałoby się, że to już wystarczy, by uczynić serial tematem
dyskusji. Tak w gruncie rzeczy nie jest. Zabiegi stosowane przez autora
literackiego pierwowzoru George'a R.R Martina (masowe uśmiercanie kolejnych
postaci, licznesceny erotyki i
przemocy, pamiętne cytaty) umiejscowiły w kulturze książki i serial jako fenomen sam w sobie, stający się tematem dyskusji, parodii, krytyki np. poprzez internetowe memy czy obecność w kreskówkach takich jak "South Park".
Serial, w tak niezależnej formie, zdobył widzów i popularność nie tylko przez
sam poziom relegalizacji i fabułę, ale również poprzez zabiegi, które twórcy mogli zastosować w produkcji, bez potrzeby ograniczania wyobraźni restrykcjami
masowej telewizji.
O tym,
czym będzie quality TV w przyszłości, możemy tylko mniemać. Dotychczasowe
efekty starań producentów mające na celu zróżnicowanie repertuaru na tle innych stacji skłaniają jednak do pozytywnych prognoz. Należy zaznaczyć, że podwyższanie standardów, jak i wiara w
widza, który jest w stanie czerpać radość z rodzajów programów o rożnym poziomie realizacji, może przy nierozsądnej polityce spowodować upadek
marki. Nadmiar ambicji i wymuszone przebijanie samej siebie to ostatecznie utrata lat ciężkiej pracy nad budowaniem aury wyjątkowości oraz - przede wszystkim - widza, który już nie zechce dowiedzieć się "co będzie w następnym odcinku".
Telewizja i kino mają ogromny wpływ na społeczeństwo, a jednocześnie ewoluują razem z nim. Zmieniają się nie tylko jakość wyświetlanego obrazu czy sposób montowania materiału filmowego, ale także poruszana tematyka. Ostatnia dekada to okres wzmożonej dyskusji o najróżniejszych grupach: mniejszościach narodowych, seksualnych i wyznaniowych, feministkach, celebrytach itd. Każda z tych grup jest w mediach reprezentowana, a więc ma tworzony określony wizerunek.
Studiami nad reprezentacją zajął się m.in. Chris Barker, który w książce pt. "Studia kulturowe. Teoria i praktyka" tłumaczy, że ogromna część badań nad kulturą jest skupiona wokół pytania o reprezentację - zjawisko społeczne polegające na konstruowaniu świata dla odbiorców i przez odbiorców w celu nadaniu temu światu znaczenia. Owo znaczenie budowane jest za pomocą tekstu, obrazu oraz dźwięku. Produkcje filmowe są więc do tego idealnym narzędziem.
Postanowiłam prześledzić polskie "wyroby" ostatnich lat, żeby sprawdzić, w jaki sposób reprezentowana jest grupa bliska autorom Mediacureans, a mianowicie - KWIAT POLSKIEJ MŁODZIEŻY. Jak rodzima telewizja i kino wchodzą w dialog ze społeczeństwem i czy analizowana grupa nas - Polaków - ciekawi, oburza, niepokoi?
Jedno jest pewne - młodzież stanowi zagadkę wszech czasów. Scenarzyści dwoją się i troją, żeby zgrabnie opisać zjawiska, których zazwyczaj nie rozumieją. Co ciekawe, wizerunek młodych ludzi zmienia się o 180 stopni w zależności od grupy odbiorców. Misyjne produkcje telewizji publicznej skierowane do osób starszych obfitują w postaci nieautentyczne, ugrzecznione, używające sztucznego języka i należące do subkultur przedstawionych w sposób równie karykaturalny, jak one same. "Prawdziwe" emocje, będące nieodłączną częścią okresu buntu i poszukiwania własnej tożsamości są równie "prawdziwe", co sam bunt. Motywacje postaci są często niejasne, a dialogi składają się z pustych frazesów mających na celu urealnienie. Efekt? Salwy śmiechu, prawdopodobnie niezamierzone.
Emo oczami twórców "Na dobre i na złe"
Szalone studenckie życie w "Klanie"
W opozycji do seriali kreowany jest wizerunek młodych dla młodych. Od czego by tu zacząć? Skrajny materializm i konsumpcjonizm, uzależnienie od internetu, nastoletnie ciąże, śmierć miłości, samobójstwa, narkotyki - tak mniej więcej przedstawia się w tym wypadku przeciętny młody Polak. Trudno oprzeć się wrażeniu, że reżyserowie "upychają" wszelkie możliwe patologie dla samej chęci ich pokazania. Ojciec nadużywający przemocy, matka alkoholiczka, ciotka nimfomanka? Super! Najlepiej niech wszyscy jednocześnie otoczą ramionami nastoletniego bohatera, który i tak jest już zdegenerowany. A wszystko to podane w sosie wulgaryzmów rzucanych na lewo i prawo, dla zwiększenia wiarygodności rzecz jasna.
Sztandarowym przykładem tego "najprawdziwszego" oblicza polskiej
młodzieży są dwa obrazy Katarzyny Rosłaniec (składające się w tym
momencie na całokształt dorobku tej reżyserki): "Galerianki" i "Bejbi
Blues". Pierwszy film skupia się na grupce dziewczyn w wieku gimnazjalnym, które prostytuują się w zamian za modne ubrania, szukając klientów przede wszystkim w centrach handlowych. Drugi opowiada historię 17-letniej matki, dla której dziecko, zaplanowane dziecko, było "kaprysem, gadżetem, fajnym dodatkiem do swojej stylizacji" - tłumaczy w wywiadzie odtwórczyni głównej roli.
W obu przypadkach miało być kontrowersyjnie, postępowo i przede wszystkim AUTENTYCZNIE, a wyszło przekoloryzowanie, niekonsekwentnie i infantylnie. Scenariusze spłycające co drugi wątek można by w najlepszym wypadku określić mianem miernych. Żadnej historii, żadnej fabuły, tylko impresje z życia "dzisiejszej młodzieży".
Kadr z filmu "Galerianki" (2009)
d
Kadr z filmu "Bejbi Blues" (2012)
W filmie "Sala Samobójców" Jana Komasy sytuacja ma się podobnie. Mimo że temat ucieczki przed problemami w świat wirtualny wydaje się być bliższy rzeczywistości niż choćby wspomniane rodzenie dzieci-gadżetów, to i tu reżyser poległ próbując oddać faktyczny obraz realiów. Stereotyp goni stereotyp. Typowi rodzice karierowicze, typowy nadwrażliwy i odrzucony protagonista, typowa fascynacja samobójstwem, typowa depresja. Środowisko szkoły, imprez oraz znajomych do bólu przerysowane. To po prostu kolejny film, które nie potrafił młodym odbiorcom przedstawić ich własnego świata inaczej niż przez pryzmat pozycji społecznej, samotności nastolatka i kasy.
Kadr z filmu "Sala Samobójców" (2011)
Uważam, że polskie produkcje reprezentują młodych ludzi w sposób dwojaki, a oba wizerunki skrajnie się od siebie różnią. Albo buntu i problemów jest podejrzanie mało, albo nadzwyczaj dużo. Próżno szukać złotego środka. Według mnie to właśnie preferencje odbiorców w głównej mierze wpływają na tak odbiegające od siebie przedstawienia. Produkcje skierowane do osób starszych przedstawiają zagmatwany świat młodzieży w sposób uproszczony, "ugrzeczniony" i łatwiejszy do zrozumienia. Ot, jakiś emo kaprys objawiający się ekscentryczną koszulką lub mocniejszym makijażem. Nie warto zagłębiać się w jego podstawę ideologiczną. Po drugiej stronie barykady stoją protagoniści, którzy mają zainteresować sobą grupę docelową w podobnym wieku. Na kształt tych filmów, wraz z całą przesadą w kreowaniu nawałnicy problemów, kompletnym brakiem dojrzałości bohaterów i rynsztokowym językiem, wpływa więc próba przykucia i utrzymania uwagi młodych odbiorców aż do ostatniej minuty.
A kto najbardziej cierpi w tym chaosie kontrastów?
Sami reprezentowani, którzy wciąż nie mogą się doczekać wiarygodnego przedstawienia.
Dziś na wstępie mam dla ciebie, Drogi Czytelniku, krótki test. Przyznaj szczerze, które z przedstawionych odpowiedzi są ci bliższe i czytaj dalej.
Miły sobotni poranek najchętniej rozpoczynasz od lektury:
A) świeżych artykułów na Pudelku i nowych postów na fejsie
B) wierszy Rilkego
Łatwiej przyjdzie ci wymienić tytuły:
A) piosenek Lady Gagi
B) utworów Strawińskiego
Bożenka z „Klanu” jest:
A) blondynką
B) nie wiem, nie znam
Jeżeli na wszystkie powyższe pytania udzieliłeś odpowiedzi B to gratuluję, podziwiam i z lekka nie dowierzam. Jeżeli natomiast przytrafiła ci się gdzieś odpowiedź A, to pewnie twoje uszka już płoną ze wstydu. Nic dziwnego. Każdy z nas chciałby być postrzegany jako intelektualista - skupiony jedynie na tym co wartościowe i ambitne, odporny zaś na najróżniejsze popkulturowe głupoty. Prawda? Prawda.
Zanim jednak załamiesz się do reszty, przeklinając w myślach swoje tanie gusta, śpieszę z pocieszeniem! Te „głupoty”, którymi karmi nas telewizor i Internet, wcale nie są takie nieistotne: poważni badacze kultury od lat pochylają się nad tym co popularne i masowe. Co więcej, rzut oka na Wikipedię pozwala stwierdzić, iż postawy jakie przyjmowali wobec popkultury bardzo się przez lata zmieniały i że dzisiejszym teoretykom daleko już do absolutnego jej potępienia. Odium, jakie swego czasu na nią spadło, jest współcześnie mocno passé. Dziś popkulturę się szanuje i dopatruje się powstawania w jej ramach tzw. nowej jakości. Warto tu napomknąć o pewnym medioznawcy (i zapamiętać jego nazwisko!), a mianowicie o Johnie Fiske, bowiem niejednokrotnie będziemy się na niego powoływać. Fiske popkulturą nie gardzi, ale z zaciekawieniem się jej przygląda i analizuje fenomen tekstów popularnych.
Nietrudno zgadnąć, dlaczego teksty popularne spotykają się z dezaprobatą "poważnych ludzi". Są to treści proste, oczywiste, powielające schematy, przejaskrawione i uproszczone. Skąd się zatem bierze magia popkultury która nam karze nieustannie się nią karmić i jest mocniejsza niż poczucie wstydu? W czym tkwi ta siła fatalna, która nasze oczy kieruje w stronę programu na MTV albo okładki Super Ekspresu?
Odpowiem jednym, kluczowym słowem: P R Z Y J E M N O Ś Ć.
No dobrze, niech będzie przyjemność. Można oczywiście przyjąć, że większość ludzi sięga po teksty popularne, bo są nieskomplikowane, łatwe w odbiorze, a ich odczytanie na ogół nie wymaga zbytniego wysiłku intelektualnego. Ale jak to jest, że myślący człowiek, który nie stroni od tzw. kultury wysokiej, osoba świadoma przecież kiczu, tandety i wszelkich niedostatków popkultury, jest w stanie czerpać z jej odbioru przyjemność?
Owoce kultury popularnej, czyli newsy z Pudelka.
Po pierwsze: kultura popularna to taka sprytna bestia, która swoje wady potrafi przekuć w zalety. Zarzucamy jej przejaskrawienie i pogoń za tanią sensacją, a tymczasem skrycie obie te właściwości bardzo lubimy. Popularność kolorowej prasy i portali plotkarskich wynika z tego, że w sumie świetnie nam się czyta o cudzych patologiach, niezwykłych romansach, przedziwnych przypadkach i niezręcznych wpadkach. Mniej lub bardziej świadomie, zawsze z zapałem będziemy śledzić wszelkie odstępstwa od norm, nawet te podane nam w przesadzonej i kiczowatej formie. Zwłaszcza – jak dowodzi Fiske – jeśli w naszym prywatnym życiu sami do tych norm nie do końca przystajemy.
Po drugie: w prostym świecie kultury popularnej łatwo się zadomowić. Warto przeanalizować temat na przykładzie seriali telewizyjnych. Niech pierwszy rzuci kamieniem ten z nas, kto nigdy nie dał się im uwieść. Z czystym zadowoleniem ulegamy magicznym światom seriali i chętnie identyfikujemy się z ich bohaterami. Przypomina mi się w tym miejscu pewien sympatyczny film, w którym młodziutki Tobey Maguire tak bardzo zachłysnął się sielankowym życiem mieszkańców serialowego miasteczka, że aż... udało mu się przenieść w głąb telewizora, wprost do ulubionej telenoweli.
Ale eskapizm nie jest jedynym wyjaśnieniem fenomenu popularności wyobrażonych światów. Zakłada się że przestrzeń popkultury oferuje pewną swobodę poruszania się w jej obrębie. Bohaterowie seriali telewizyjnych to na ogół dość schematyczne postaci. Ich jednowymiarowość sprawia, że szybko z nimi sympatyzujemy lub wręcz przeciwnie: prezentowane przez nich postawy i wyznawane wartości możemy łatwo wyszydzić. Widzowi pozostawia się tu pewną dowolność. Jak dowodzi Fiske, paradoksalnie złożoność popularnych produkcji telewizyjnych, tkwi w tym, że odrzucają głębokie treści. Pokazując zaledwie szkic, oczywistość i uproszczenie, pozostawiają pewną lukę, którą widz ma zapełnić własnym społecznym doświadczeniem. Perypetie serialowych bohaterów angażują widza emocjonalnie do tego stopnia, że ten sam jest w stanie dookreślić i uzupełnić pewne sytuacje, nadać im głębię wedle swojej oceny.
I tu już prosta droga wiedzie do odkrycia kolejnej ciekawej właściwości kultury popularnej. Wiadomym jest, że operuje ona pewnymi schematami, które każdy odbiorca – niezależnie od wykształcenia czy doświadczenia – może z łatwością odczytać i zinterpretować, czerpiąc przy tym przyjemność. Ale odczytanie i interpretacja jest tutaj dowolna, a mówiąc ściślej – każdy odbiorca może się w obrębie tekstu popularnego dowolnie poruszać, wyciągać z niego co tylko chce i nadawać nowe znaczenia. To tłumaczy dlaczego niektóre wytwory popkultury wzbudzają tak wielkie dyskusje. Dlaczego poważni publicyści, pisarze, badacze i nawet filozofowie tak się popkulturą interesują. Dlaczego pochylają się nad nią i ją analizują, czasem śmiertelnie poważnie, a czasem z przymrużeniem oka, mając z tego nielichą frajdę.
Analiza reality show "Warsaw Shore" na łamach "Dwutygodnika"
Ta otwartość tekstów popularnych pozwala nam zatem na coś więcej niż tylko ich bierne i bezrefleksyjne przyjęcie. Fiske pisze o tekstach wytwarzalnych (jako łączących w sobie cechy tekstów pisalnych i czytalnych), które umożliwiają odbiorcy aktywne włączenie się w ich odczytanie, nadanie nowych znaczeń i stanie się tym samym ich współtwórcą.
Wiele by jeszcze można na ten temat powiedzieć i wiele też już zresztą powiedziano, co tylko dowodzi jak potężna jest siła popkultury. Na zakończenie przypomnę, iż nie jest wcale tajemnicą, że Wisława Szymborska pomiędzy lekturą Tomasza Manna a spłodzeniem poezji godnej Nobla, lubiła zasiąść przed telewizorem, by z wypiekami na twarzy śledzić kolejne odcinki „Dynastii” albo „Tańca z gwiazdami”, w którym występował jej ukochany bokser Andrzej Gołota. A zatem podnieś głowę, Drogi Czytelniku i wyzbądź się kompleksów. Możesz czuć się rozgrzeszony i dalej cieszyć się swoimi popkulturalnymi guilty pleasures.