niedziela, 29 marca 2015

O popkulturze, taniej sensacji i przyjemności

Dziś na wstępie mam dla ciebie, Drogi Czytelniku, krótki test. Przyznaj szczerze, które z przedstawionych odpowiedzi są ci bliższe i czytaj dalej.

Miły sobotni poranek najchętniej rozpoczynasz od lektury:
A) świeżych artykułów na Pudelku i nowych postów na fejsie
B) wierszy Rilkego

Łatwiej przyjdzie ci wymienić tytuły:
A) piosenek Lady Gagi
B) utworów Strawińskiego

Bożenka z „Klanu” jest:
A) blondynką
B) nie wiem, nie znam

Jeżeli na wszystkie powyższe pytania udzieliłeś odpowiedzi B to gratuluję, podziwiam i z lekka nie dowierzam. Jeżeli natomiast przytrafiła ci się gdzieś odpowiedź A, to pewnie twoje uszka już płoną ze wstydu. Nic dziwnego. Każdy z nas chciałby być postrzegany jako intelektualista - skupiony jedynie na tym co wartościowe i ambitne, odporny zaś na najróżniejsze popkulturowe głupoty. Prawda? Prawda.


Zanim jednak załamiesz się do reszty, przeklinając w myślach swoje tanie gusta, śpieszę z pocieszeniem! Te „głupoty”, którymi karmi nas telewizor i Internet, wcale nie są takie nieistotne: poważni badacze kultury od lat pochylają się nad tym co popularne i masowe. Co więcej, rzut oka na Wikipedię pozwala stwierdzić, iż postawy jakie przyjmowali wobec popkultury bardzo się przez lata zmieniały i że dzisiejszym teoretykom daleko już do absolutnego jej potępienia. Odium, jakie swego czasu na nią spadło, jest współcześnie mocno passé. Dziś popkulturę się szanuje i dopatruje się powstawania w jej ramach tzw. nowej jakości. Warto tu napomknąć o pewnym medioznawcy (i zapamiętać jego nazwisko!), a mianowicie o Johnie Fiske, bowiem niejednokrotnie będziemy się na niego powoływać. Fiske popkulturą nie gardzi, ale z zaciekawieniem się jej przygląda i analizuje fenomen tekstów popularnych.

Nietrudno zgadnąć, dlaczego teksty popularne spotykają się z dezaprobatą "poważnych ludzi". Są to treści proste, oczywiste, powielające schematy, przejaskrawione i uproszczone. Skąd się zatem bierze magia popkultury która nam karze nieustannie się nią karmić i jest mocniejsza niż poczucie wstydu? W czym tkwi ta siła fatalna, która nasze oczy kieruje w stronę programu na MTV albo okładki Super Ekspresu?

Odpowiem jednym, kluczowym słowem: P R Z Y J E M N O Ś Ć.   

No dobrze, niech będzie przyjemność. Można oczywiście przyjąć, że większość ludzi sięga po teksty popularne, bo są nieskomplikowane, łatwe w odbiorze, a ich odczytanie na ogół nie wymaga zbytniego wysiłku intelektualnego. Ale jak to jest, że myślący człowiek, który nie stroni od tzw. kultury wysokiej, osoba świadoma przecież kiczu, tandety i wszelkich niedostatków popkultury, jest w stanie czerpać z jej odbioru przyjemność?


Owoce kultury popularnej, czyli newsy z Pudelka.

Po pierwsze: kultura popularna to taka sprytna bestia, która swoje wady potrafi przekuć w zalety. Zarzucamy jej przejaskrawienie i pogoń za tanią sensacją, a tymczasem skrycie obie te właściwości bardzo lubimy. Popularność kolorowej prasy i portali plotkarskich wynika z tego, że w sumie świetnie nam się czyta o cudzych patologiach, niezwykłych romansach, przedziwnych przypadkach i niezręcznych wpadkach. Mniej lub bardziej świadomie, zawsze z zapałem będziemy śledzić wszelkie odstępstwa od norm, nawet te podane nam w przesadzonej i kiczowatej formie. Zwłaszcza – jak dowodzi Fiske – jeśli w naszym prywatnym życiu sami do tych norm nie do końca przystajemy.

Po drugie: w prostym świecie kultury popularnej łatwo się zadomowić. Warto przeanalizować temat na przykładzie seriali telewizyjnych. Niech pierwszy rzuci kamieniem ten z nas, kto nigdy nie dał się im uwieść. Z czystym zadowoleniem ulegamy magicznym światom seriali i chętnie identyfikujemy się z ich bohaterami.  Przypomina mi się w tym miejscu pewien sympatyczny film, w którym młodziutki Tobey Maguire tak bardzo zachłysnął się sielankowym życiem mieszkańców serialowego miasteczka, że aż... udało mu się przenieść w głąb telewizora, wprost do ulubionej telenoweli.


Ale eskapizm nie jest  jedynym wyjaśnieniem fenomenu popularności wyobrażonych światów. Zakłada się że przestrzeń popkultury oferuje pewną swobodę poruszania się w jej obrębie. Bohaterowie seriali telewizyjnych to na ogół dość schematyczne postaci. Ich jednowymiarowość sprawia, że szybko z nimi sympatyzujemy lub wręcz przeciwnie: prezentowane przez nich postawy i wyznawane wartości możemy łatwo wyszydzić. Widzowi pozostawia się tu pewną dowolność. Jak dowodzi Fiske, paradoksalnie złożoność  popularnych produkcji telewizyjnych, tkwi w tym, że odrzucają głębokie treści. Pokazując zaledwie szkic, oczywistość i uproszczenie, pozostawiają pewną lukę, którą widz ma zapełnić własnym społecznym doświadczeniem. Perypetie serialowych bohaterów angażują widza emocjonalnie do tego stopnia, że ten sam jest w stanie dookreślić i uzupełnić pewne sytuacje, nadać im głębię wedle swojej oceny.

 I tu już prosta droga wiedzie do odkrycia kolejnej ciekawej właściwości  kultury popularnej. Wiadomym jest, że operuje ona pewnymi schematami, które każdy odbiorca – niezależnie od wykształcenia czy doświadczenia – może z łatwością odczytać i zinterpretować, czerpiąc przy tym przyjemność. Ale odczytanie i interpretacja jest tutaj dowolna, a mówiąc ściślej  – każdy odbiorca może się w obrębie tekstu popularnego dowolnie poruszać, wyciągać z niego co tylko chce i nadawać nowe znaczenia. To tłumaczy dlaczego niektóre wytwory popkultury wzbudzają tak wielkie dyskusje. Dlaczego poważni publicyści, pisarze, badacze i nawet filozofowie tak się popkulturą interesują. Dlaczego pochylają się nad nią i ją analizują, czasem śmiertelnie poważnie, a czasem z przymrużeniem oka, mając z tego nielichą frajdę.

Analiza reality show "Warsaw Shore" na łamach "Dwutygodnika"

 Ta otwartość tekstów popularnych pozwala nam zatem na coś więcej niż tylko ich bierne i bezrefleksyjne przyjęcie. Fiske pisze o tekstach wytwarzalnych (jako łączących w sobie cechy tekstów pisalnych i czytalnych), które umożliwiają odbiorcy aktywne włączenie się w ich odczytanie, nadanie nowych znaczeń i stanie się tym samym ich współtwórcą.

Wiele by jeszcze można na ten temat powiedzieć i wiele też już zresztą  powiedziano, co tylko dowodzi jak potężna jest siła popkultury. Na zakończenie przypomnę, iż nie jest wcale tajemnicą, że Wisława Szymborska  pomiędzy lekturą Tomasza Manna a spłodzeniem poezji godnej Nobla, lubiła zasiąść przed telewizorem, by z wypiekami na twarzy śledzić kolejne odcinki „Dynastii” albo „Tańca z gwiazdami”, w którym występował jej ukochany bokser Andrzej Gołota. A zatem podnieś głowę, Drogi Czytelniku i wyzbądź się kompleksów. Możesz czuć się rozgrzeszony i dalej cieszyć się swoimi popkulturalnymi guilty pleasures.


Autor:
Weronika Ciągała

Mini korekta:
Weronika Fudała

niedziela, 22 marca 2015

Ciekłokrystaliczna rzeczywistość

Do jakiej rzeczywistości przynależy obraz wyświetlany na ekranie? Czy jest on częścią Twojej tożsamości narracyjnej? A może w "akcie patrzenia" przecinają się ze sobą dwa zupełnie różne światy, nieskończone ilości narracji łączą się we wspólnym punkcie?

Ekran LCD w powiększeniu
Kiedy Platon w swojej filozofii "otworzył" pierwszą w historii salę kinową, raz na zawsze narzucił nam interpretację wyświetlanego obrazu jako odbicia świata prawd, do którego nie mamy dostępu. W jaskini platońskiej można było oglądać tylko cienie świata idei, tak więc to, co widoczne na ekranie, stało się już nie fikcją, a nieprawdą. Takie myślenie przetrwało do dzisiaj i powoduje trudności w interpretacji ekranu, czyniąc refleksję nad nim nieoczywistą. Kto z nas, oglądając horror jako dziecko, nie powiedział sobie: spokojnie, to tylko film, to nie jest naprawdę. W tym momencie warto przejść do niezwykle istotnej kwestii: czy wmawianie sobie, że to co na ekranie nie jest prawdziwe jakkolwiek zmniejsza strach? Czy aby intuicja nie próbuje od lat udowodnić nam, że Platon się mylił?  

Czy prawdą jest, że Samara Morgan wychodzi z telewizora? / kadr z filmu "The Ring"/
Nie sposób zaprzeczyć, że Samara faktycznie wychodzi z telewizora, robi to jednak w innej rzeczywistości niż nasza. Zatem przestrzeń ekranu jest przestrzenią obcego świata. Możemy go jedynie obserwować, ponieważ znajdujemy się w punkcie dwóch przecinających się narracji: filmowej i naszej - tożsamościowej. W przypadku powyższego kadru możemy mówić nawet o trzech narracjach, bo telewizor umieszczony w przestrzeni filmowej wyświetla obraz nagrany na kasecie VHS. Ta scena ma więc przerażać sytuacją, która nie powinna mieć miejsca. Widz przestaje być bezpiecznym obserwatorem zdarzeń zamkniętych w przestrzeni ekranu, a staje się ich aktywnym uczestnikiem.

Wraz z rozwojem technologii ekrany zaczęły przekraczać własne granice, a ich rzeczywistość powoli przenika do naszej. Wszechobecnym tego przykładem mogą być wyświetlacze dotykowe umożliwiające nam - użytkownikom - bezpośredni wpływ na rzeczywistość cyfrową. Kolejnym etapem będzie najprawdopodobniej wyeliminowanie jakichkolwiek urządzeń pośredniczących w kontakcie z maszyną. Już dzisiaj możemy przecież wydawać polecenia głosowe telewizorom (np. Samsung Smart TV) czy komunikować się z inteligentnym asystentem w smartfonie (np. Siri firmy Apple). Ekranom urządzeń nadaje się w takich sytuacjach funkcję twarzy cyfrowego rozmówcy. Są graficzną reprezentacją procesów informatycznych i językiem komunikacji, który rozumiemy. Faktem jest, że i to rozwiązanie zostanie niedługo zastąpione innym. Świetną refleksję nad rozwojem technologii proponuje brytyjski mini-serial "Black Mirror".


W odcinku zatytułowanym "The Entire History of You" większość ludzi posiada wszczepione specjalne urządzenie, które rejestruje wszystko co człowiek robi, widzi i słyszy. Pozwala ono również na odtwarzanie każdego wspomnienia na siatkówce własnego oka. Co ciekawe, nawet mimo tak rozwiniętych technicznie możliwości, ze świata przedstawionego nie znikają "tradycyjne" ekrany. "Black Mirror" eksploruje różne zagadnienia związane z przyszłością technologii oraz jej oddziaływaniu na człowieka. Twórca serialu, Charlie Brooker, w wywiadzie dla The Guardian mówi: "If technology is a drug - and it does feel like a drug - then what, precisely, are the side - effects? Czy jesteśmy zatem uzależnieni od bycia obserwatorem? A może również od bycia obserwowanym?

/kadr z filmu "Truman Show"/

W więzieniu "nierozszerzonej" rzeczywistości
Oprócz niebezpieczeństw, a nawet wizji przenikania się wielu rzeczywistości rodem z horroru, warto zastanowić się również nad dobrą stroną takiego rozwoju. Nasz mózg jest przystosowany do wielowątkowej pracy, dla potwierdzenia tej tezy można wykonać proste doświadczenie. Niech jedna osoba powie do naszego jednego ucha dzisiejszą datę, druga do drugiego ucha - dzień tygodnia, a my sami spójrzmy na prognozę pogody. Wszystko to powinno odbyć się dokładnie w tym samym czasie. W jednej sekundzie nasz mózg otrzymał trzy różne informacje, z trzech różnych źródeł i nie mieliśmy najmniejszego problemu z ich zrozumieniem i zapamiętaniem. Podobnie rzecz wygląda z otaczającymi nas ekranami. Czasem nawet nie zdajemy sobie sprawy z ich ilości, ale każdy wzbogaca odbiorców o jakąś informację. Naszym zadaniem jest więc dbać o to, by te informacje były wartościowe i rzeczywiście przydatne. 

Częstym obiektem żartów jest młodzież, która w sytuacji odłączenia od Internetu staje się bezradna. Niemniej jednak, można odnieść wrażenie, że to są właśnie ludzie, którzy korzystają z nowoczesnych technologii "bo muszą", widząc w nich coś więcej niż świetne narzędzia ułatwiające życie.

Technologia pozwala na korzystanie z wielu różnych narracji, umożliwiając budowanie w ten sposób własnej tożsamości narracyjnej. Rozszerza rzeczywistość, włączając w jej obręb inne historie, których możemy być obserwatorami (a w przyszłości może i uczestnikami). Potrzeba jeszcze wielu badań nad społecznym oddziaływaniem technologii oraz ekranów w ogóle na życie człowieka, ale intuicja zdaje się podpowiadać, że można tę zupełnie nową sytuację wykorzystać dobrze. Przede wszystkim, przekroczyć granice myślenia, wykorzystując do tego narzędzia, jakie daje cyfrowa rzeczywistość.

Autor:
Filip Habiniak

Mini korekta:
Weronika Fudała

piątek, 13 marca 2015

"You have 20 seconds to comply!"

Minęło już ponad 100 lat, odkąd na przełomie wieku XIX i XX społeczeństwo wpadło w głęboką apatię wraz z pojawieniem się nowego nurtu światopoglądowego zwanego dekadentyzmem. Jego zwolenników nieustannie dręczyło poczucie beznadziejności i pesymizmu spowodowane raptownym skokiem technologicznym, uprzedmiotowieniem człowieka oraz zbliżającym się w ich mniemaniu zmierzchem cywlizacji. Taki tok myślenia prowadził ich do ponurych wniosków: zmierzają ku zagładzie (co historia po części udowodniła w bardzo bolesny sposób).  

Pierwsza rewolucja przemysłowa oraz druga - technologiczna - przeniosły wielkie zmiany: polepszenie sytuacji materialnej społeczeństw, rozwój medycyny umożliwiający poprawę stanu sanitarnego miast, powstanie przełomowych wynalazków, które dziś uważamy za oczywistość i dobra podstawowe.        


Fin de siècle  i początek XXI wieku łączy niespodziewanie wiele. Postęp technologiczny uparcie nie chce się zatrzymać, ignorując bardzo liczne, krytyczne głosy. Świat zmaga się z wieloma kryzysami ekonomicznymi, politycznymi i ekologicznymi. W korporacjach kwitnie wyzysk, choroby cywilizacyjne zbierają krwawe żniwo, a maszyny odbierają coraz więcej miejsc pracy ludziom. Są tańsze. I (na razie?) się nie buntują.       

Determinizm technologiczny (zakładający kluczową rolę technologii w kreacji ładu społecznego oraz kierunku, w którym to społeczeństwo ma zmierzać) wyjaśnia takie zmiany, określając je mianem "postępu".  Porządkiem rzeczy jest jej stopniowy rozwój, który z zasady powinien być jasno określony i możliwy do przewidzenia, mając przy tym pośredni i bezpośredni wpływ na historię, ludność i - rzecz jasna - gospodarkę.      

Dzisiejsze pokolenie jest uszczypliwie nazywane "pokoleniem długiego kciuka", a internet czy prasa są pełne ekspertów bijących na alarm i głoszących pesymistyczne sądy na temat przyszłości. Ich opinie są w pełni słuszne, biorąc pod uwagę ilość czasu spędzanego w towarzystwie komputera, smartfona, telewizji czy "na fejsie" przez dzieci i młodzież. Wcale nie zaskakującym jest dziś obraz 6-latka z najnowszym modelem iPhone'a czy obecność na Facebook'u nawet noworodków (dzięki "uprzejmości" rodziców). Sam zetknąłem się z podobną sytuacją w gimnazjum: podczas jednej z lekcji nauczyciel skonfiskował koleżance telefon, na co ta zaczęła płakać i zemdlała. Takie skrajne przykłady niepokoją szczególnie, gdy pomyślimy jak niewiele czasu zajęło dojście do takiej sytuacji. Jak więc określą naszą cybernetyczną epokę za 100 lat przyszłe pokolenia?      

Bez wątpienia media formują nas i uszlachetniają. To od nich zależy interpretacja przekazu. Pozytywnych aspektów ich działań jest równie dużo lub więcej, niż negatywnych, ale w nieodpowiednich proporcjach to co leczy, może zabić. Z pozoru obiecujące cechy takie, jak wielofunkcyjność mogą okazać się na dłuższą metę destruktywne - nie tylko w kwestii możliwego uzależnienia, ale porzuceniu wiary we własne umiejętności i pozostawieniu wszystkiego programom oraz gadżetom. Solucjonizm, który zakłada rozwiązywanie wszelakich problemów za pomocą technologii, nie jest więc kierunkiem, w którym powinien udać się wspomniany rozwój techniczny. Jak mówił Sokrates: Jemy, aby żyć,  a nie żyjemy, aby jeść.     

Za przykład ilustrujący uzależnienie może posłużyć także wątek jednej z pierwszoplanowych postaci książki "Requiem for a Dream" oraz losy jej filmowej adaptacji w reżyserii Darrena Aronofskiego.  Mowa tu o Sarze Goldfarb, matce głównego bohatera, która prowadzi samotne życie w ciemnym mieszkaniu w jednej z sennych dzielnic Nowego Jorku.  Brak obecności syna w domu oraz pustka po zmarłym mężu wytworzyły w bohaterce potrzebę oderwania się od ponurej rzeczywistości i chęć kontaktu ze światem zewnętrznym. Jedynym obiektem zainteresowania kobiety stała się telewizja, która zaczęła definiować jej cele życiowe. Oglądając codziennie ten sam talk-show, wyobrażała  sobie siebie po drugiej stronie ekranu - jako młodszą, zgrabniejszą kobietę z synem, który odnosi sukcesy. Jedno uzależnienie doprowadziło do drugiego, tabletek na odchudzanie. Telewizja zostaje w "Requiem.." przedstawiona jako bardzo niebezpieczne narzędzie, które jest w stanie osoby nieuświadomione czy naiwne uczynić więźniami (często bezmyślnej) treści i uczestnikami wyścigu szczurów - pogoni za lansowaną modą.     

Kadry z filmu "Requiem for a Dream"
Nieobcy jest też naszym czasom wątek inwigilacji osób prywatnych w Internecie. Nagłośnione ostatnio sprawy Facebooka czy whistleblowera Edwarda Snowdena to tylko kropla w morzu afer. Chęć szpiegowania ludzi przez rząd bądź prywatne korporacje wydaje się być w erze Internetu dziecinnie łatwa do zrealizowania. Pytanie tylko, co może się stać, gdy nawet szpiegujący nie są w stanie w pełni zapanować nad zdobywanymi informacjami?       

Sprawę buszujących w internecie i czyhających na nieświadomych ludzi hakerów przedstawia gra komputerowa Watch_Dogs (współtworzona przez grupę hakerów). Akcja toczy się w dystopicznej wersji Chicago, gdzie cała infrastruktura miasta, dane osobowe, konta bankowe oraz rozgłośnie radiowe i telewizyjne zarządzane są przez jeden, centralny system operacyjny. Protagonistą gry jest zaś haker, który potrafi nim manipulować i wykorzystywać go do szkodzenia lub pomagania ludziom na różnorakie sposoby. Mieszkańcy w pełni ufają systemowi, który decyduje co zobaczą i od którego zależy na przykład ich bezpieczny powrót do domu. Watch_Dogs zadaje następujące pytanie: czy warto za cenę prywatności i wolności osobistej pozbyć się poczucia odpowiedzialności za własne bezpieczeństwo?
     
Kadr z gry Watch_Dogs
Mówiąc o wyobrażeniach przyszłości, warto wspomnieć lata 80. Twórcy powstających ówcześnie produkcji science fiction spoglądali w nadchodzące millenium z nadzieją, fascynacją i niczym nieskrępowaną wyobraźnią. Saga "Star Wars" stworzyła wielofunkcyjne roboty i system komunikacji oparty na hologramach, co pozwalało na bardziej "personalną" rozmowę niż ta jaką oferuje choćby Skype. "Terminator" i "Robocop" dały nadzieję na powstanie cyborgów i implantacje elektroniki do ludzkiego ciała, ale przestrzegały przez tzw. "buntem maszyn". Zrobiony w konwencji filmu noir "Blade Runner" przedstawił zagmatwane relacje ludzi z ledwie odróżnialnymi klonami w dystopicznym Los Angeles. Odmienną wizję zaprezentował "Obcy", w którym to ludność podbija kosmos by następnie eksploatować bazę surowcową innych planet. Cywilizacja dysponuje tu techniką hibernacji czy długich podróży po galaktyce, ale korzysta z przestarzałego sprzętu oraz monochromatycznych wyświetlaczy, ufając tylko jednemu środkowi komunikacji - radiu.

Kadr z filmu "Terminator"
Kadr z filmu "Obcy"
Jednakże jednym z najsłynniejszych komentarzy dotyczących sztucznej inteligencji jest trylogia "Matrix" w reżyserii rodzeństwa Wachowskich. Buduje ona teorię cybernetycznego, sztucznego Wielkiego Brata (znanego ze słynnej powieści George'a Orwella "1984" czy powstałej znacznie później, niezależnej gry komputerowej, "Amnesia: A Machine for Pigs"). W trylogii realny świat zamieszkany przez ludzi okazuje się być fikcyjną projekcją, wytworzoną przez sztuczną inteligencję. Ta z kolei już dawno sprowadziła cywilizację ludzką do poziomu pokarmu, wykorzystując ją do własnego rozwoju. Tylko nieliczni mają okazję "obudzić się" i trafić do postapokaliptycznego świata, w którym wojownicy z podziemia stawiają opór hodującym ich maszynom.  

Kadry z filmu "Matrix"
Głębia takiej - choć fantastycznej - wizji daje się bezproblemowo przełożyć na zachodzące dzisiaj zmiany: rozwój robotyki, uzależnienia czy naoczny kontrast pomiędzy szarą rzeczywistością a atrakcyjnym światem wirtualnym.       

Słowem podsumowania: rozwój mediów i technologii jest niewątpliwie procesem, który zmienia świat i vice versa. W natłoku elektroniki, gadżetów, aplikacji, Internetu itd. kluczowymi wydają się być kwestie odpowiedniego przygotowania do obcowania z mediami oraz zachowania zdrowego rozsądku w trakcie korzystaniu z czasem absurdalnie banalnych lub niepotrzebnych "udogodnień". A te łatwo znaleźć na każdym kroku: w samochodach, smartfonach, komputerach. Coraz to głębsze, a co za tym idzie - trwalsze odrywanie się od rzeczywistości, wraz ze stopniowym uzależnianiem się od programów, mogą pewnego dnia doprowadzić do sytuacji, w której wojna z A.I. nie będzie brzmiała tak nieprawdopodobnie, jak dziś.

Autor:
Jan Szafraniec

Korekta/edycja:
Weronika Fudała

niedziela, 8 marca 2015

Marshall McLuhan - prorok XXI wieku?

Niewątpliwie rozwój mediów to niepohamowany proces, w wyniku którego przybywa coraz to więcej sposobów dostarczania informacji. Na początku społeczeństwo przekazywało sobie treści w sposób werbalny. W momencie wynalezienia druku można już było spisać owe słowa, a gdy elektronika zaczęła udoskonalać świat, napływ nowych urządzeń medialnych okazał się bardzo gwałtowny. 

Zjawisko to, opisane przez Jay’a Bolter’a i Richard’a Gruzin’a w książce pod tytułem "Remediacja" polega na zastępowaniu jednego medium stanowiącego w danym czasie dominujący środek rozpowszechniania literatury przez medium inne, nowsze. Część cech tego pierwszego zostaje zachowanych, reszta ulega przekształceniu bądź zanikowi.

Codziennie z każdej strony dociera do nas natłok informacji przesyłanych za pomocą różnego rodzaju środków przekazu. Instynktownie skupiamy się na treści zawartej w tych komunikatach zrzucając nieco na drugi plan formę, której użyto do ich dostarczenia. Lecz czy na pewno nasze pojmowanie uwarunkowane jest wyłącznie samą treścią, czy może już sposób przedstawienia jest sam w sobie przekazem? Zagadnienie to postanowił zgłębić człowiek, który za swoje dokonania wymieniany był jednym tchem z takimi nazwiskami jak Newton, Freud, Einstein czy Pawłow (chociaż w młodości nie uzyskał nawet promocji do szóstej klasy!) - jeden z największych teoretyków komunikacji - Marshall McLuhan.



The Medium is the Message, co można tłumaczyć jako medium jest przekazem bądź przekaźnik jest przekazem, to hasło przytaczane po dziś dzień, a które zostało po raz pierwszy użyte właśnie przez wspomnianego wcześniej badacza. W wydanej w 1964 roku książce "Understanding Media" McLuhan uważa, że to środek przekazu obwieszczający nam pewne informacje determinuje sposób odbioru i że media są przedłużeniem zmysłów człowieka. Korzystając na przykład z telefonu przedłużamy nasz słuch, zaś gdy oglądamy telewizję dotyk (nie wzrok jak stwierdziłaby pewnie większość z nas) ulega podobnemu rozciągnięciu. Teoretyk opisywał to w następujący sposób: […] właśnie dotyk wymaga największego współudziału wszystkich zmysłów. […] W istocie widz staje się ekranem, w filmie zaś staje się kamerą […] Krótko mówiąc, istotą oglądania telewizji jest intensywne uczestnictwo i niska wyrazistość.

Kontynuując wywód uczony podzielił media na dwie grupy. Pierwsza z nich – gorąca - przy odbiorze wymaga uwagi tylko jednego zmysłu, natomiast druga – zimna – angażuje ich już kilka jednocześnie. Kolejny raz telewizja okazuje się być ciekawym przykładem, ponieważ pomimo, wydawać by się mogło, obfitego wylewu informacji, według McLuhan’a i tak jest medium niepełnym, zmuszającym nas do uzupełniania niedopowiedzeń.

Zobrazowanie hasła The Medium is the Message możemy zaobserwować choćby na przykładzie tegorocznych zdobywców Oscara. Filmy "Whiplash" oraz "Birdman" bronią się już samą konwencją reżyserów: w pierwszym mamy do czynienia z zawrotnym tempem i żywiołowością muzyki, w drugim z teatralnością obrazu.

Kadr z filmu "Whiplash"

Damien Chazelle, reżyser "Whiplasha" umiejętnie wprowadza widzów w świat muzyki rozpoczynając swój film od uderzeń perkusisty. Muzyka jazzowa jest tutaj jedną z postaci i centrum całej fabuły oraz konwencji. To ona buduję napięcie i emocje każdej sceny. Gra aktorska jest jedynie koloryzującym dodatkiem. "Whiplash" opowiada o skromnym perkusiście, który aby zyskać szacunek nauczyciela i miejsce w prestiżowej orkiestrze, pokonuje wszelkie granice wytrzymałości i - jak niektórzy twierdzą - zdrowego rozsądku. Jego talent rozwija się do wręcz niewyobrażalnych rozmiarów, ale nie odbywa się to bez poświęceń. Sceny niekończących się treningów i występów mówią same za siebie. Gra na perkusji jest jak dialog, który obnaża prawdę i sedno historii.

Kadr z filmu "Birdman"

Alejandro Gonzáleza Inárritu stworzył "Birdmana" tak, jak gdyby był niekończącą się sztukę teatralną. Za sprawą długich ujęć oraz perfekcyjnego montażu widz ma wrażenie, że film nakręcony jest w jednym ciągu, a historia toczy się "na żywo". To samo ma miejsce właśnie w teatrze. Fabuła skupia się na gwiazdorze u schyłku kariery, który decyduje się wynająć broadwayowski teatr, by tam zagrać rolę swojego życia. Nie przypadkowo w tytułową postać wciela się Michael Keaton. W jego biografii można by bez problemu dopatrzeć się analogicznych zdarzeń. Jednak sama historia to nie wszystko, co film ma nam do zaoferowania. Inárritu pokazuje poprzez swój obraz w jaki sposób teatr jest w posiadaniu mocy obnażania tego, co prawdziwe w człowieku. Jeden z głównych bohaterów komentuje swoje życie mówiąc, że wszystko w nim jest fałszywe - tylko na scenie mówi prawdę.  Bo cały film jest jedną wielką sceną, popisem teatralności. I dzięki temu obraz opowiada historię głównego bohatera tak realistycznie.

Choć od wydania książki Marshalla McLuhana minęło ponad pięćdziesiąt lat, idea globalnej wioski oraz remediacji jest bardziej aktualna teraz, niż kiedykolwiek. Podział na media gorące i ziemne może się zmieniać wraz z rozwojem technologii, ale ideologia kształtowania społeczeństwa poprzez media pozostaje nadal adekwatna. Każdy z nas może bez trudu znaleźć w życiu codziennym odnaleźć przykłady na poparcie sławnego cytatu The Medium is the Message, gdyż nośnik informacji często decyduje o tym w jaki sposób dana wiadomość zostanie odebrana. Dlatego też nie mamy wyjścia, musimy się zgodzić ze stwierdzeniem jakże intrygującej Joan Harris z “Mad Menów” - The Medium TRULY Is The Message.

Autorzy:
Weronika Fudała